Niech przeklęty będzie ten kraj i przeklęta będzie jego władza! – krzyczy w utworze otwierającym album Death Crusade kobieta. Potem stery przejmuje wokalista Filip Kalkowski. Opisuje po kolei układ, bezmyślne masy ludzkie, społeczeństwo, wszystko przez bardzo krytyczny pryzmat. Czasem bardzo pesymistycznie jak w „W Zamian”: Nie ma już lasów / Nie ma już drzew / Nie ma już łąk / Kwiatów i pszczół / Nie ma co jeść / Nie ma co pic / Nie ma czym oddychać / Nie widząc już nic / Nie ma już ssaków / Ptaków i ryb / Nie ma już mórz / Jezior i rzek / Nie ma mokradeł / Nie ma już żab / Nie ma już cienia / I szansy na nic. Obserwując obecną sytuację społeczno-polityczną wiemy, że jest to bardzo aktualny tekst, a może być jeszcze bardziej aktualny (oby nie). Death Crusade, jako pokłosie istniejącego w połowie lat 90. zespołu Filth of Mankind, bierze na afisz aktualnie gryzące problemy i wykrzykuje je bezlitośnie, prosto w twarz. Rozpędzona rytmika i przytłaczające riffy doskonale odnajdują się w estetyce crustu i d-beatu, ale każą też zastanowić się dlaczego właśnie te gatunki najlepiej nadają się do snucia społecznie zaangażowanych narracji. Z powodu prostoty, mocnego uderzenia, wyrazistości? A może własnie taka forma sprzyja bezpośredniości i szczerości. W czasach, kiedy w literaturze, filmie, ale też muzyce brakuje tekstów zaangażowanych społecznie w to, co dzieje się dookoła, może właśnie taka radykalna muzyka może zwrócić uwagę słuchacza? Oczywiście porykiwanie do mikrofonu nie zawsze jest zrozumiałe, a wielu nie przyzwyczajonych do gatunku może odstraszyć, ale być może to jest jedyny sposób, żeby w XXI wieku skonfrontować się z tym co dzieje się w telewizji, na ulicy, w lasach czy gdziekolwiek indziej?

Death Crusade, Rakieta /// Bomba, wyd własne 2017.

Jakub Knera