Debiutancki album Ja Miron jak na trójmiejską scenę jest czymś absolutnie wyjątkowym i niespotykanym. Nie jest to równoznaczne z wybitną jakością tej płyty, ale tego typu muzyki praktycznie nad morzem nie ma. Być może dlatego, że album współprodukowało całe grono producentów. Warstwą muzyczną w największym stopniu zajął się OLVFN, który stworzył aż sześć kompozycji, ale pojawiają się tu reprezentanci Team Sesh: drip-133 i drew the architect czy artyści z Włoch (Rayless, nvrmore) i Holandi (heartmath2). Nie tylko muzyka, ale też wokal Ani Mirowicz, która pod szyldem Ja Miron się ukrywa, sprawiają, że ta produkcja brzmi bardzo amerykańsko, chociaż tego typu określeń staram się unikać. Senne i rozmyte melodie nie są przesadnie rozbudowane, ponieważ ich celem jest przede wszystkim akompaniament dla wokaliz artystki. Muzyka płynie jednak czy to bardziej hip-hopowo czy też trip-hopowo, co bardzo sprawnie splata się z soulowymi wokalami. “Therapy” ma bardzo piosenkowy charakter, a śpiewane tu teksty często powiązane są z osobistymi wynurzeniami i przepracowywaniem życiowych historii. Grono zaproszonych producentów stworzyło do nich wyrazisty, muzyczny podkład, który buduje płynną strukturę utworów, brzmiących ciekawie, mimo że nie są przesadnie zróżnicowane. Mirowicz nie ma jednak problemów z dykcją i jej angielski jest dopracowany, co wpływa na jakość płyty. Często jej wokale są poddawane zniekształceniom, podbijane efektami echa, dzięki czemu bądź co bądź mroczny nastrój wzmaga się, a przez to materiał jest bardziej sugestywny. Frapująca warstwa instrumentalna, nostalgiczny klimat a do tego chwytliwe wokalizy budują współczesną, zakorzenioną w miejskiej muzyce opowieść, która upływa jak widok zza okna samochodu mijającego kolejne kwartały dzielnic. Ale zapada w pamięć.

Ja Miron, Therapy, Soho Palace, 2017.

Jakub Knera