– Wielu przyjezdnych zostawia sobie oglądanie filmów w swoim mieście, bo wiedzą że obejrzą je w Kinie Żeglarz. Mówią „ten i tamten film nam uciekł, dobrze że go macie”. Są osoby, które przyjeżdżają do Jastarni tylko dlatego, że jest tu kino. Przychodzą z bagażami, jeszcze przed zakwaterowaniem się w pokojach – opowiada Dagmara Blindow, właścicielka Kina Żeglarz, jednego z ostatnich kin studyjnych na Pomorzu.

Fotografia: Renata Dąbrowska

JAKUB KNERA: Jak związałaś się z kinem?

DAGMARA BLINDOW: W 1966 mój ojciec został kierownikiem kina „Świt” w Wejherowie. To było przed małżeństwem z moją mamą. Przyszedł do niej do pracy, mówiąc, że zaproponowali mu objęcie zespołu kin. I tak zostało na całe życie. A ja w kinie byłam już jako plemnik, urodziłam się trzy lata później. Podobnie było z moją córką Patrycją. Przez to wszystkie trzy mamy zupełnie inny styl funkcjonowania: używamy innej terminologii, mamy inny tryb życia, od najmłodszych lat tata wychodził do pracy na popołudnie. Nasze życie zawsze wyglądało inaczej niż wszystkich.

Całe dzieciństwo spędziłaś w kinie?

Gdy byłam mała, biegałam po sali kinowej w Świcie, zamykałam fotele i zbierałam groszówki, które wypadły ludziom z kieszeni. Ojciec zarządzał Powiatowym Zespołem Kin, do których należało kino „Świt” w Wejherowie, „Aurora” w Rumi, „Zacisze” w Redzie, „Lotos” w Linii i kino objazdowe „Szczygieł”. Warto pamiętać, że przed wojną w Wejherowie były cztery kina! Potem po kolei każde kino było zamykane, ostał się tylko „Świt”.

W 1991 roku ojciec wydzierżawił kino Świt”, a rok później Żeglarza” w Jastarni. Mieszkaliście tu, po tym jak wcześniej bywaliście w Jastarni na wakacjach. Od 1991 roku jesteście więc całą rodziną z nim związani.

Ojciec był nietuzinkową postacią. Stworzył i przewodniczył Krajowej Sekcji Pracowników Filmu NSZZ „Solidarność” w 1980 roku i podpisywał najlepsze w tamtym czasie porozumienie płacowe dla pracowników kin. Pamiętam jak jeździłam z nim do Gdańska – bo tam była dyrekcja Okręgowego Przedsiębiorstwa Rozpowszechniania Filmów – terminować filmy. Tata odwiedzał dział dystrybucji i umawiał, które tytuły kiedy miały być pokazywane. Potem zwiedzał cały budynek – wtedy jeszcze kina „Leningrad”, potem „Neptun” – żeby odwiedzić wszystkich znajomych, a ja chodziłam za nim. Wielu pracowników znało mnie więc od małego. Na wszystkie bileterki w kinie i kasjerkę mówiłam „ciocia”, miałam dużą rodzinę (śmiech).

Okres przedwojenny, budynek, w miejscu którego znalazło się potem kino Żeglarz

Ojciec był znaną osobą w środowisku, chociażby na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych. Ponadto zabiegał o wiele premier w Wejherowie.

Wsławił się tym, że w Wejherowie w 1971 roku zorganizował ogólnopolską premierę filmu „Kaszebe” Ryszard Bera. Wtedy nie było w zwyczaju, żeby kina powiatowe przygotowywały takie wydarzenia. Zawsze odbywały się one w tzw. zerówkach czyli kinach premierowych jak gdański Neptun. Jedynki to wszystkie inne, a dwójki to te mniej znaczące, powiatowe. Tata postawił wszystko na jedną kartę i załatwił premierę w Wejherowie.

Potem przyczynił się do powstania filmu „Las Piaśnicki” Tadeusza Wudzkiego.

Najpierw załatwił na niego pieniądze w Komitecie Kinematografii, więc powołał Stowarzyszenie „Rodzina Piaśnicka”, które dostało dofinansowanie na film. Przez długi okres stowarzyszenie zajmowało się mogiłami piaśnickimi, a ojciec zawsze prezentował ten film, jeśli ktoś się do niego zgłosił. Na premierę przyjechała cała ekipa, pianistka grała na wejście, było bardzo podniośle. Do dziś w Piaśnicy znajduje się informacja, że film można obejrzeć w Kinie „Świt”, jest nawet podany numer telefonu do kina, chociaż już nie istnieje… Została nam jedynie kopia filmu na taśmie 35mm.

Skąd u niego takie zainteresowanie tymi regionalnymi wątkami?

Ojciec wychodził z założenia, że ten temat nie był poruszany. Mówił, że wszyscy wiedzą co to są Palmiry, a mało kto znał historię lasów piaśnickich. A przecież tam pierwszych mordów dokonano już na początku września 1939! Nikt o tym nie mówił, nie nagłaśniano tego. Kiedy powstawał film, to był ostatni dzwonek, bo naoczni świadkowie żyli i mogli cokolwiek na ten temat powiedzieć. Teraz nakręcenie paradokumentu na ten temat byłoby niewykonalne, bo wielu świadków już nie żyje. Ojcu bardzo zależało, żeby mogli wypowiedzieć się przed kamerą.

Wszystko wiązało się u niego z filmem.

Jako uczennica też po raz pierwszy pracowałam w kinie – tata na miesiąc zatrudnił mnie jako bileterkę. Jak w pierwszej klasie podstawówki pani zapytała na lekcji, kim chcemy być w przyszłości to powiedziałam, że będę bileterką.

Dlaczego?

Podoba mi się ten styl pracy. Najgorzej jak jakiś chłopcy chcieli mnie zaprosić na randkę do kina – nie wiedzieli z kim mają do czynienia (śmiech).

Lata 90. były złotym okresem dla kin studyjnych?

W „Żeglarzu” mieliśmy komplet. Przerobienie kilku tysięcy osób w momencie, kiedy zainteresowanie kinem i filmami było ogromne, nie było łatwe, ale sprawiało, że chciało się żyć. Graliśmy od południa do północy, a seanse były nawet o 2 w nocy. Ściągaliśmy najlepsze tytuły, a dystrybutorzy bili się o ekrany i dawali nam wszystko co chcieliśmy, bo zależało im na jak najlepszych wynikach. Kiedyś filmy premierowo albo przedpremierowo woziliśmy z Trójmiasta. Były kopie i film można było przewieźć i wyświetlić o północy. Na „Młode Wilki” moja mama sprzedała nawet więcej biletów niż mogła.

Patrycja, Urszula i Dagmara Blindow, fot. Renata Dąbrowska

Ojciec zmarł w 1997 roku, ale Żeglarz został w rodzinie.

Przejęłam go w tym samym roku, a dwa lata później wystawiono go na sprzedaż. Zgłosiłam się jako jedyna i je kupiłam.

Świt w Wejherowie niestety nie przetrwał.

Spadkobiercy przedwojennych właścicieli wygrali sprawę o zwrot majątku, a kino do nich należało. Okręgowej Instytucji Rozpowszechniania Filmów nie bardzo zależało, żeby walczyć o małe kina – pozbywali się zbędnych obiektów i tych, co do których nie było jasności prawnej. Jak ktoś się odzywał – jak w przypadku „Mewy” w Pucku czy „Albatrosa” we Władysławowie – to je oddawali. Były sprzedawane albo przerabiane na coś innego.

Ciężko było się z nim rozstać?

Kino w Wejherowie zamknęłam w 2001 roku, 1 kwietnia. Po zakończonym seansie powiedziałam, że to był ostatni seans. Ludzie nie wiedzieli czy to żart z okazji prima aprilis czy prawda. Dwadzieścia dni później oddałam klucze. Strasznie to odchorowałam – jakby ktoś złamał mi życie. Przez wiele lat nie przejeżdżałam przez ulicę Kościuszki, gdzie stało. Raz się zapomniałam i zobaczyłam na ścianie napis„Oddajcie nam Kino Świt”. Stanęłam na parkingu i przez półtorej godziny ryczałam.

Początek pierwszej dekady XXI wieku był dobrym okresem dla kin studyjnych?

Tak, ludzie przychodzili, a kino spokojnie samo się utrzymywało. Sytuacja zaczęła zmieniać się po 2005 roku i nastąpił radykalny odpływ widza.

Ten odpływ był taki sam w Jastarni jak w Gdańsku czy Gdyni? W latach 90. w samym Wrzeszczu były trzy kina: Bajka, Znicz i Zawisza! Dlaczego tak się działo?

Po pierwsze, pojawiły multipleksy i zmieniła się polityka dystrybutorów. Kina jednosalowe przestały być dla nich partnerem do rozmów. Zaczęło się zamykanie kin, także dlatego, że Okręgowe Przedsiębiorstwa Rozpowszechniania Filmów zostały wchłonięte przez samorządy. A te nie wiedziały co z nimi robić i gdy okazywało się, że kino było niedochodowe, zamykano je. Nie miało znaczenia, że w wcześniej obok kościoła i knajpy było najważniejszym miejscem w mieście. Od tej pory musiały utrzymywać się same. Teraz niektóre samorządy wiedzą, że niektóre kina trzeba wspierać – tak jest w Lęborku, gdzie kino jest dotowane z budżetu miasta. To był moment, w którym miasta nie wiedziały co zrobić z kinami, więc się ich pozbywały.

Pomimo kin wielosalowych, ich liczba sukcesywnie maleje.

W 80. latach było 1400 kin w Polsce. W tej chwili jest 1400 sal kinowych. Więc razem w naszym kraju jest 400-450 kin. W małych miejscowościach kina miały swoją politykę dystrybucyjną i sposoby współpracy z widzem. Były cykle dla szkół, projekcje ekranizacji lektur, dbano żeby dzieci chodziły na seanse. W tej chwili w małych i średnich miejscowościach dzieci nawet nie mają możliwości pójść do kina – nie są tego nauczone i nie znają różnicy między oglądaniem filmu na komputerze i na dużym ekranie. A poza tym film można obejrzeć na telefonie, zamiast w ciemnej sali. Internet też przyczynił się do odpływu widza. To zniechęca, rozleniwia i nie uczy tego, co daje duży ekran i czarna sala. Tworzy się zupełnie inna wrażliwość.

Brakuje wspólnotowego doświadczania.

To najważniejsze – w ten sposób zupełnie inaczej odbiera się film.

Archiwalny repertuar Kina „Żeglarz” w Jastarni, fot. Jakub Knera

Dlaczego multipleksy spodobały się widzom?

Przez dostępność filmów. Kiedyś maksymalnie było 100 kopii i najpierw wysyłano je do multipleksów. Potem pojawiły się projektory DCP, które na początku kosztowały pół miliona złotych. Takie kino jak Żeglarz musiało się naczekać na kopię. Jak jeszcze istniał Świt to zdarzało się czekać nawet rok!

Gdy odpływ widzów zaczął następować, nie zraziłaś się?

Nie, robimy to – razem z mamą i córką – bo to lubimy. Finansowo jest to całkowicie nieopłacalne. Dopłacam do kina z innej działalności, którą się zajmuję. Podobnie było w latach 80., kiedy pojawiły się kasety wideo, był stan wojenny i strajki, na które chodzili ludzie. Kino ograniczała godzina policyjna, poza tym nie było wielu filmów. W latach 90. filmy na wielkim ekranie wróciły do łask – momentem przełomowym był „Park Jurajski” Stevena Spielberga. Ale myślę, że to kwestia czasu, że ludzie wrócą do kin.

Dlaczego?

Bo to cykl – telewizja i kasety tego nie zmieniły, więc internet też na to nie wpłynie.

Po co, skoro wszystko – łącznie z całymi sezonami seriali – możemy obejrzeć w domu?

Bo kina studyjne są niepowtarzalne, jest w nich to, czego nigdy nie doświadczy się w momencie, gdy ogląda się film samemu czy na małym ekranie. Kino to przestrzeń. Zrozumiałam to kiedy oglądałam „Pożegnanie z Afryką” – tam było widać tę przestrzeń, której nie odczuje się na telefonie albo w laptopie. Kino daje nieprawdopodobne warunki oglądania, zupełnie inaczej pracuje w nim wyobraźnia. Jest ciemno, trzeba się skupić, jest dobrym nauczycielem czytania albo lekcją nauki języków obcych.

Do 1991 Żeglarz był kinem całorocznym, a potem sezonowym. Przychodzą mieszkańcy czy turyści?

Jedni i drudzy. Wiele filmów graliśmy przedpremierowo np. Matrixa, coś nowego, chodliwego albo coś, czego nie zdążyli obejrzeć. Wielu przyjezdnych zostawia sobie oglądanie filmów w swoim mieście, bo wiedzą, że obejrzą je w Jastarni. Mówią „ten i tamten film nam uciekł, dobrze że go macie”. Są osoby, które przyjeżdżają do Jastarni tylko dlatego, że jest tu kino. Przychodzą z bagażami, jeszcze przed zakwaterowaniem się w pokojach. Robią plan, co będą oglądać.

Jak komuś się nie podoba to już nie puszczacie filmów?

To kwestia wpływów, jakie dany film niesie za sobą. Jeżeli dwóm osobom się nie podoba, a reszta osób uzna, że jest ok to gramy dalej. Niektóre filmy pokazujemy na życzenie widzów. Każdemu daję trzydniową szansę, potem albo zostaje albo nie. Niektóre zostają nawet na miesiąc, inne przepadają i nawet wyrafinowani słuchacze nie są nim zainteresowani.

Wybieranie filmów to wielka odwaga; trzeba mieć wiedzę i wyczucie. Na szczęście zazwyczaj umawiamy się z dystrybutorami na 50/50, w ramach którego dostają połowę wpływów. Gorzej jeśli pojawia się stawka gwarantowana, którą trzeba zapłacić niezależnie od tego czy ktoś przyjdzie czy nie. Czasem trzeba więc podjąć ryzyko czy coś się sprzeda czy nie.

Sala Kina „Żeglarz”, fot. Michał Szymończuk

Czy na kina studyjne z ambitniejszym repertuarem jest miejsce w kurorcie pełnym gofrów, kiełbas, pamiątek i raczej prostej rozrywki?

Tak, bo my je prowadzimy! Jest tu scena letnia w której jest multipleks. Tam grają kino komercyjne, a my najlepszą resztę.

Ilu widzów Was odwiedza?

Sala jest na 195 miejsc. Na początku lat 90. w ciągu 2,5 miesiąca przychodziło do nas 17 tysięcy widzów, teraz dochodzimy do 1,5 tysiąca. Wiadomo, liczba osób się zmniejsza. Młodzież coraz mniej się tym interesuje, ale odpływ widza jest spowodowany nie tylko ambitnym repertuarem, ale dostępem do innych atrakcji. Bodźców i możliwości oglądania filmów jest więcej – najmłodsze pokolenie nie jest nauczone chodzenia do kina i nie ma takich nawyków. Oferuje się im jedynie multipleksową ścieżkę.

Społeczeństwo ubożeje? Nie chodzi do kina, czyta mniej książek…

Myślę, że to chwilowe – wierzę w cykl, koło powrotów. Trzeba wbić ludzi w pewien snobizm, że chodzenie do kina to coś ważnego. Tak jak uczy się chodzenia do teatru tak młodemu pokoleniu trzeba przypomnieć chodzenie do kina. Wierzę w to, że wrócą – sporo ludzi przychodzi do nas z dziećmi i wnukami, którym tłumaczą, że w kinie inaczej odbiera się filmy.

Gdzie poza Jastarnią są najbliższe kina jednosalowe?

Najbliższe, jadąc wzdłuż wybrzeża, jest w Łebie, potem w Darłowie i Ustce. W głąb najbliższe jest w Rumi, ale to multipleks. Z kin studyjnych w głąb wzdłuż Wybrzeża został tylko gdański Żak.

Co dalej z Kinem Żeglarz?

Będziemy je prowadzić tak długo jak się da i jeśli nie zjedzą nas opłaty. Płacimy wysoki podatek od nieruchomości, a wojewoda i starosta nie są w stanie nam pomóc. Nie dostrzega się takich kin jak moje. Miasto nie może go wpisać jako obiektu kulturalnego, turystycznego ani wyznaniowego. Organem założycielskim mają być samorządy, które się na nich nie znają. A przecież jesteśmy miejscem pożytku publicznego i miejscem kultury. Co roku zamykamy kino, z myślą, że więcej tego nie zrobimy.  Ale odnowiliśmy szyld, córka wymyśliła mural na ścianie, które namalowali artyści z Częstochowy. To ona kontaktuje się z dystrybutorami. Co roku stwierdzamy, że nie odpuścimy kolejnego sezonu.

Skąd ten optymizm?

Bo gorzej nie może być. Może być tylko lepiej. To życzeniowe myślenie – robimy wszystko, żeby była informacja o kinie, tym że gramy i funkcjonujemy w szerszej świadomości. Plakatów nie wywieszam, bo scena letnia momentalnie mnie zaklei.

Mama spała z kinem w jednym łóżku, córka to kiniarz trzeciego pokolenia. Ja od małego siedziała w kinie. Jesteśmy rodziną z kina.