W większości recenzji przeszłość 1988 jest wspominana przede wszystkim przez pryzmat duetu Syny. Wydaje mi się, że często autorzy zapominają o jego wcześniejszym, bardzo bogatym dorobku. Przemysław Jankowiak po raz pierwszy na pełnowymiarowym wydawnictwie objawił się światu przecież już w 2008 roku za sprawą albumu „Zabrudzony garnitur” (kto nie słyszał, niech sprawdzi tutaj ) pod szyldem Etam Etamski. Rok później poznański Pink Punk wydało jego materiał „Kosmos”, a w 2012 roku pokazał światu „Lovely Interstellar Trip”. Każde z tych wydawnictw było odmienne: „Zabrudzony garnitur” był zbudowany na połączeniu gęstego mroku, inspiracjami dadaizmem, absurdem i groteską; „Kosmos” romansował z muzyką konkretną i eksperymentami brzmieniowymi, a „Lonely Interstellar Trip” pełen był gości, w tym wokalistów, przez co okazał się płytą być może najbardziej przystępną. Potem pojawiły się Syny, tworzone z Robertem Piernikowskim, jednorazowy projekt z Enchanted Hunters czy współpraca z zespołem Lotto, RAW  z Pawłem Szpurą i album nagrany z Konradem Smoleńskim. Jankowiak zawsze tworzył muzykę osadzoną w hip-hopie, ale trochę na jego marginesie. Ironizował, wycinał najbardziej oczywiste partie, żeby przyglądać się temu gatunkowi z boku. W Synach zyskało to najmocniejszą formę, także dzięki tekstom, skandowanym na koncertach. Ale muzyka nie była nigdy tylko podkładem, ale zawsze równoległym czynnikiem, decydującym o finalnym kształcie. Już wtedy zaczął podpisywać się jako 1988, rocznik urodzenia, zwracając uwagę na poszukiwanie tożsamości, ujawnione już przecież na Synach.

„Gruda” świetnie te wątki sumuje. To płyta muzyczna, wyciągająca z hip hopu warstwę instrumentalną, bo hip hop to przecież „nie tylko słowo”. 1988 wydaje płytę równolegle z Piernikowskim. Starszy Syn deklaruje „Trwamy”, młodszy nagrywa album dla nieustraszonych marzycieli, których życie często idzie jak po tytułowej grudzie. To soundtrack do ich codzienności – brudny, nieoczywisty ale konstruktywny. Charakterystyczne dubowe bujanie to znak rozpoznawczy 1988, podobnie jak znów obecne nieoczywiste bity, które czasem jawią się za mgłą syntezatorów, a czasem niespodziewanie łamią. Wyraźny bas, spowolnione tempo sprawiają, że nie ma tu co liczyć na wartką akcję. To płyta bardzo filmowa i plastyczna, niby oszczędna, ale napakowana po brzegi pomysłami. Te nie atakują, są skomulowane w czarnej magmie dźwięku, która wciąga jak wir, wraz z kolejnymi minutami płyty. Czasem pojawiają się tu oszczędne wokale, czy raczej głosy, bardziej na zasadzie ornamentu niż wiodącego motywu. 1988 topi te wszystkie elementy i wypluwa w mocno psychodelicznej formie. Robi to kapitalnie – to nocna muzyka miasta na obrzeżach, wędrówek bez celu i rozmyślań o północy. Bez napięcia, zanurzona w szukaniu swojej drogi i miejsca. Niekoniecznie z oczywistymi tropami, ale przecież nieustraszeni marzyciele spotykają takie co chwilę, prawda?

1988, Gruda, Latarnia Records, 2017.

Jakub Knera